środa, 28 maja 2014

40 lat minęło...



Jestem już dużą dziewczynką, dojrzałą lecz nie przejrzałą:)) Alleluja!!!  I tak też się czuję. Może dlatego,że przebywam częściej z prawdziwą młodzieżą niż z takimi jak ja: młodymi inaczej.
Na okoliczność mojego święta, postanowiłam ulotnić się z pola widzenia tych, którzy ze szczerego serca mogliby chcieć ze mną świętować tę znamienitą chwilę. Oczywiście, biję się w piersi, iż  ucieczka ta nosi, zaiste, znamiona egoizmu, egocentryzmu, samowoli i chulactwa. Jednak nie takam straszna, gdyż mój rodzony mąż wystawił mi stosowną przepustkę na trzy dni. Przyznaję, iż ani trochę nie miałam ochoty na pieczenie, gotowanie, sprzątanie i latanie przy gościach w moje własne święto.
Choć generalnie amerykański model życia w wielu aspektach mi nie odpowiada, to w przypadku urodzinowych niespodzianek Amerykanie mają świetny pomysł na "surprise!!!!!!!!!!!!!": wszystko gotowe, udekorowane, upieczone i obsłużone. Jubilat tylko wybałusza gały i kwiczy ze szczęścia :)
Ja zmodyfikowałam nieco ten zwyczaj i wybałuszałam gały oraz kwiczałam z zachwytu w Tatrach. Uciekłam tam z Agunią O, żeby podziwiać krokusy w Dolinie Chochołowskiej. Ale była jazda !
Widziałyśmy żywe, nie dmuchane ani oswojone, niedźwiedzie i to aż trzy : matulę z dzieciętami!!! Miałam takiego pietra,że zrobiłam nieostre zdjęcia:(  No, lepsze to niż nic i przynajmniej widać, że nie ściemniam.
Narobiłyśmy wagon zdjęć krokusom, sobie i krokusom, górom i krokusom, krokusom z dołu, z góry, z boku i nieopodal. Słowem: sporo.
Może resztę pokażę na zdjęciach.



 Oto mamusia misiowa," troszkę" niewyraźna, bo nie łykała rutinoscorbinu. Wybaczam jej :)
Grozą wiało jeszcze bardziej, gdy niedźwiadki pomrukiwały jak z filmów na Discovery.


                   Zmagania wiosny z zimą tuż przed Doliną Chochołowską.



 Nie deptać krokusów! Wcale nie było to łatwe. 


 Piękne,co? 


 To był odjazd !!! 


To już Dolina Chochołowska.


 Chochołowska w pełnej krasie. Ceprów tam było jak mrówków...albo krokusów, jeno mieli szlaban na wałęsanie się po polanie. 


 "Karczma po zbóju" czyli uroczy zakątek kulinarny, gdzie przyszło nam posilić się czymś plaskatym tzn. nie tak suchym jak kanapki. Początkowo chciałyśmy zalec na tych pozbójowych wyrkach, ale istniało niebezpieczeństwo polania się wrząca zupą. 


 Portki po zbóju. Zaiste uroczy zakątek!  Swojsko aż boli :)



Menu dostarczyło nam radości po pachy :))
Niektóre propozycje kulinarne musiałam czytać po angielski, bo po zbójnicku ni w ząb. Istniała obawa, iż z powodu luk lingwistycznych mogłybyśmy zamówić golonę z peruką, bądź sagan piwa. Po czymś takim z pewnością nie dostałabym już od rodzonego męża przepustki np. na moją osiemdziesiątkę.
A tak górole godoją na filety z kurczaka. Prawda, że wdzięcznie!?  To zdjęcie dedykuję moim dobrze wychowanym  córkom, których wrażliwe uszy cierpią, gdy w sklepie proszę o dwie piersi.  No to zobaczcie Maluchy, jak  na to mówią górale :) Serdeczności od Matuli !








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz