wtorek, 18 stycznia 2011

Musli Matuli


Tak szczerze, to wcale nie moje, tylko Nancy, która już lata całe para się wyrobem tych pyszności. Kto nie zna Nancy, niech żałuje!
Kobieta to odważna,misjonarka, Amerykanka osiadła na Pomorzu, żona przesympatycznego gawędziarza- Polaka, matka piątki dzieci, mieszkająca w chałupie drewnianej ściągniętej z głębokiej Galicji, fanka homeschoolingu, przeciwniczka wszelkich szczepionek i zwolenniczka naturalnych metod leczenia. Uff, pewnie i tak zapomniałam o wielu zaletach dzielnej Nancy, ale przynajmniej macie teraz jakieś blade pojęcie o autorce musli.

Dziś i mnie przypadł ten zaszczyt propagowania zdrowotnej zarazy. A niech się rozłazi !!!
Ze zrobieniem musli jest może trochę zachodu, ale warto. Najnudniejsze w całej procedurze jest prażenie specyfiku w piekarniku...oooooo czuję sztukę.....czy i wy też słyszycie szept poezji ? No dobrze, idę dalej... Otóż, generalnie robota polega na mieszaniu, gmeraniu, bełtaniu i podejrzliwym zaglądaniu do wnętrza kuchenki. Jak ktoś ma problem z nieufnością, to to zajęcie tylko wzmocni jego przypadłość.

Może ja już podam przepis, bo jakoś tak niebezpiecznie oddalam się od myśli głównej mojej nowej notki. Tak więc:

proszę przygotować sobie mega miskę i takowoż pokazne mieszadło.
Do miski wsypujemy:

4 paczki płatków owsianych górskich
2 szkl. zarodków pszennych
1 szkl. słonecznika
1 szkl. orzechów (wszystko jedno jakich, byle nie spleśniałych :)
2 szkl. wiórków kokosowych
1 szkl. siemienia lnianego
1 szkl. sezamu
2 łyżki cynamonu

To wszystko wymieszać w owej misce.

A teraz w garnku proszę rozpuścić 1,5 szkl. oleju i 1 szkl. miodu ( słoik jak po dżemie, to najprościej i nie trzeba przelewać do szklanki, żeby sprawdzić).. Nie gotować! Teraz to, co w garnku należy wlać do mega miski i dokładnie wymieszać. Proste, prawda?


Orzechy najlepiej smakują, gdy są "obierane mężem".


Tu następuje moment przełomowy, bo zabieramy sie za najnudniejsze zajęcie całego procesu- zaczynamy prażenie!
Piekarnik nastawiamy na 150 stopni i wsypujemy na blachę ok 1cm tego, co w misce. Oczywiście ten centymetr, to tak na oko. Chodzi o to, żeby nie było za dużo, bo się kiepsko upraży. Jeśli jakiś szczęśliwiec ma termoogieg, wówczas można za jednym razem zmęczyć dwie blachy naraz. Ważne, żeby od czasu do czasu podglądnąć ziarenka, czy nie płaną :) Taka porcja siedzi w piekarniku około 15 minut. Wyjmujemy, jak ziarenka są rumiane (nie brązowe, bo wtedy są gorzkie) i bardziej sypkie niż w misce.

Gdy już wszystko uprażymy, gdy wszystko wystygnie i mamy po uszy matulowego musli, wówczas dodajemy rodzynki ( nie można ich prażyć, bo będą suche, czarne i gorzkie) i co tam kto uważa za stosowne np. kandyzowane owoce.

I to wszystko! Prawda, że żadna sztuka? Teraz można wcinać z jogurtem, mlekiem i na sucho, zamiast cukru z cukierniczki , gdy w domu deserowa posucha :) Musli przechowuje się doskonale w puszkach, słojach i innych mega pojemnikach, bo wychodzi tego dość sporo.



                                        Finał ze złodziejem w tle.

Trochę niepoważnie,czyli PGR na nartach.

Skwar, ukrop, żar się leje z nieba, a ja przeglądam zdjęcia z zimy. Tak dla ochłody. Jakoś nie jest mi chłodniej. Raczej znowu się zagrzałam, tyle że ze śmiechu.
Otóż pewnej nocy, gdy mąż mój rodzony sapał smacznie po wyczerpującym dniu, a ja kokosiłam się, by iść w jego ślady,  nagle...niespodziewanie...jak zza węgła...zupełnie bez ostrzeżenia...znienacka zaniosłam się niepohamowanym rechotem, dzikim brechtem, prosiaczym kwikiem...Zgroza!
Mąż mój, co zupełnie uzasadnione, zerwał się na nierówne nogi ( nie, że mąż mój ma jakieś  fizjologiczne wady, tylko, że z przerażenia usiadł na łóżku po turecku) i zapytał nieprzytomnie acz konkretnie: "Oszalałaś?".
Jeśli ktoś mnie zna, to wie, że  jestem dość stabilna emocjonalnie i póki co mieszczę się w normie...raczej...:)   Dlatego też nie obraziłam się, bo to nie było stwierdzenie tylko pewnego rodzaju niepokój. Jeżeli już ktoś zakłóca ciszę nocną w naszym domu, to nie ja i nie będę też wskazywać językiem kto i dlaczego mój mąż. Ja nie potrafię chrapać.
Do rzeczy...gdy już należycie wymasowałam przeponę, opowiedziałam mojemu współspaczowi, co mnie tak rozbawiło. Otóż przypomniało mi się zdjęcie z naszej rodzinnej wyprawy na narty biegowe w Jakuszycach. Dla kogoś, kto nie odpoczywa w ten sposób trudno na pierwszy rzut oka zrozumieć, o co tyle śmiechu. Jednak ci, co szaleją na jakuszyckich szlakach podzielą moje rozbawienie.
Powszechnie wiadome jest, iż do jazdy na wszelakich nartach potrzebny jest stosowny sprzęt. Oczywiście i my o tym wiemy. Różnica w wiedzy tej polega raczej na "historyczności" zrozumienia tematu. Współcześni narciarze biegowi stosują aerodynamiczne kombinezony (najczęściej czarne, przy ciele), gogle, przewiewne czapeczki i rękawiczki, najlepiej markowych firm, nie wspominając o nartach i kijkach z tworzyw mega nowoczesnych. Przy pasie noszą niewielkie torebeczki na artykuły niewiadomego rodzaju. Podejrzewam, że na napój energetyczny, bądź skibkę krzepiącej czekolady.
Jakże odmienny stylowo prezentowaliśmy obraz!!!  Wręcz przepaść kulturowa!  Anachronizm!  Narciarska epoka kamienia łupanego!  Rej na zimowisku!  W najlepszym przypadku uboga rodzina z PGRowskiej ubojni drobiu "EXODUS" w Konotopie Dolnym!
I właśnie te skojarzenia spowodowały mą nadpobudliwość emocjonalną.
Aby w pełni zrozumieć cały ten wywód, należałoby zamieścić jakiś dokument. A i owszem, jeno muszę poczekać na wsparcie, bo znowu pojawiły się problemy z wrzuceniem zdjęcia. Wsparcie właśnie grasuje na mieście i zmuszona jestem uczyć Was i siebie cierpliwości. Aby oszczędzić nam wszystkim czasu opiszę po trosze owy dokument.
Na fotosie :) widnieje mój rodzony mąż i jego żona. Wyglądamy na zadowolonych, zrelaksowanych i nieświadomych, jak to bywa w ubojniach drobiu. Mąż odziany jest w kombinezon z epoki Gagarina, czarny a jakże! , w stylu: "prawie jak profesjonalny...", zakupiony w celach roboczych w sklepie o wątpliwej marce.  Ponieważ pogoda była zimowa, jak to bywa w górach w styczniu, mąż mój rodzony zadbał o ochronę szyi i część kołnierzową związał troskliwie starą sznurówką, aby zapobiec wiatrowym podwiewom. Całość wieńczyła solidna wełniana czapeczka, zdecydowanie nieprzewiewna, jak znalazł w góry, tylko te koło Indii.
O mnie pisać się nie godzi, jednak muszę dopełnić obrazu naszej ignorancji narciarskiej.
Moje odzienie sportowe stanowiła obszerna kurtka rozmiar XXXL, przemakalna, ale zdecydowanie przewiewna. Rękawy do tego stopnia nie krępowały ruchów, że mogłam swobodnie wepchać w nie termos i  butelkę wody. W momentach silniejszych podmuchów czułam zimną bryzę na rozgrzanym kręgosłupie.
 Za przykładem głowy domu, też zadbałam o szyję i opatuliłam się półtorametrowym kłującym szalikiem. Czapeczkę pożyczyłam od mojej córci, która nie wiedzieć czemu, wcale nie upierała się, aby w niej wystąpić na zimowym urlopie. Było mi ciepło, przytulnie, swojsko, tym bardziej, że nogi grzały mi ortalionowo-waciakowe spodnie typu alladynki (ostatnio ponoć krzyk mody !),takie z gumka na dole, tyle, że za krótkie. Jednak mając  za sobą lata praktyki, niestraszne mi takie przeszkody. W celach ochronnych założyłam długie skarpety frotte w kratkę, prezent gwiazdkowy od męża.
 Muszę tu koniecznie wspomnieć o butach narciarskich z przełomu wieków ( XIX / XX), spadek po nieżyjącym już przyjacielu, rozmiar 41 (ja noszę 39) : jasna skórka, sznuróweczki i wiązania podobne do  obecnie panujących  otwieraczy na puszkach. Jedyny plus tych butów, to to, iż nie uwierały w palce. Przyznaję, że budziły nieco zainteresowania, szczególnie, gdy  w schronisku Orle okazało się , iż prawie takie same wisiały jako obiekt muzealny nad kominkiem.
Żeby ów obraz był pełen, koniecznie muszę wspomnieć o moich przypalonych przy kominku rękawiczkach. Takich jasnych, wręcz odblaskowych. W razie poślizgów czasowych na trasie byłam zabezpieczeniem przed ciemnością.Już nie będę mówić o rozklejonej narcie i ciężkich plecaczkach pełnych rzeczy pt.: "W razie W".
I to by było na tyle. O naszych córkach nie piszę, bo nie chcę rzucić cienia na ich życiorys. Już czuję, że będą mi wdzięczne :)
Kochani, ocieram łzy radochy i wzruszenia. No przyznajcie, czy gdyby nasza rodzina była przepisowo ubrana, to czy miałabym teraz o czym pisać? I tu rodzi się głęboka myśl : " Skromnie lecz radośnie !" 



                                  Skromni ale szczęśliwi... po raz ostatni aż tak skromni :))




Oto obiekt muzealny w pełnej krasie :) Obiecałam sobie, przy świadkach, że to mój ostatni występ w tym zabytku. Jakoś nie marzę, by zostać legendą jakuszyckich szlaków.


 Radość na obliczu i siniaki na... przed chwilą zjeżdżałam na siedząco w obawie przed utratą życia.

czwartek, 13 stycznia 2011

Ptasie wyzwania

Idzie nowe, również do mojej działalności blogowej !
Już od pewnego czasu byłam podduszana psychicznie przez życzliwych mi ludzi, by rozwinąć skrzydła na bloggerze. Czy ja wiem...? Póki co wyrywam piórka z rozpaczy, gdyż tu za dużo ikonek, wariantów i możliwości. Należę do ptactwa leśnego i latam nisko- wśród kwiecia ;)
Dla tych, co zawitali tu pierwszy raz wyjaśniam, że wcześniej grasowałam na   www.wrazennik.blox.pl  i tam cały czas można jeszcze zaglądać.
Ponieważ jestem  ptakiem sentymentalnym, to w nową podróż zabieram ze sobą kilka ulubionych historycznych postów:

Zatem, do zobaczenia w przestworzach !