Ta kobieta niezmordowanie czuwa nad moim rozwojem komputerowym. Tym razem kazała mi przeorać pamięć komputera i wydłubać najstarsze zdjęcie jakie ten sprzęt zarejestrował w swych zwojach, czy jak im tam....
Ja się ze starszymi kłócić nie będę... ( tu zemściłam się nieelegancko...tylko Aga wie dlaczego :))
I znalazłam, a jakże! Zdjęcie pochodzi chyba z 2005 roku i ktoś nam je pstryknął tuż przed pewnym traumatycznym wydarzeniem, jakie mało miejsce na Solinie, w moich ukochanych Bieszczadach.
Byliśmy tam całą zgrają na kanikułach. Tych kilkadziesiąt dusz, pomimo wzajemnej miłości i szacunku, ścigało się w polowaniu na kajaki, rowery wodne i inne sprzęty do niezamaczania odwłoków. Nam, jak widać poniżej, pewnego dnia udało się opanować canoe.
Radość niezwykła, szczególnie, że dwóch silnych panów na pokładzie stanowiło dla mnie gwarancję relaksu i bezpieczeństwa.
Tak więc zakokosiłam się wygodnie na rufie (to chyba tył..), zabezpieczyłam oblicze swe przed zwęgleniem i oddałam się błogiemu lenistwu.
Remiś, równie wyluzowany, wykazuje jednak pewnego rodzaju trzeźwość i czujność.
W takim składzie podziwialiśmy bieszczadzkie widoki, od czasu do czasu uwieczniając je na nowoczesnym na owe czasy, aparacie cyfrowym. Aparat ten był na chwilę własnością Remika i miał przykazane od właścicielki, by z drżeniem strzec go jak oka w głowie, własne dziecko, portfel czy inne skarby rodowe.
Wyprawa mijała w miłej atmosferze, przy lekkostrawnych dowcipach, zabawnych spostrzeżeniach i niegroźnych uszczypliwościach. Jednak mąż mój rodzony, stworzony jest do aktywnego wypoczynku, więc zaproponował, byśmy się zamienili miejscami, gdyż będzie mu łatwiej wiosłować i zarazem spozierać na piękno flory i fauny.
Nie bez problemów, ale jednak dokonaliśmy tej karkołomnej zamiany miejsc na środku zalewu. Canoe, jak zapewniał pan od sprzętu, miało być stabilne i niewywrotne. Po tych akrobacjach, stwierdziliśmy zgodnie, że nie kłamał.
Wyprawa nadal mijała w miłej atmosferze, w rytm plusku wioseł i wśród świergolącej ptaszyny. Jednak mąż mój rodzony, stworzony jest do aktywnego wypoczynku, więc po pięciu minutach w miarę spokojnego siedzenia, poczułam jakąś niepokojącą kotłowaninę, szamotanie, kołysanie iiiiiiiii....
Kątem oka zauważyłam męża mojego rodzonego, który w stroju Adama, wykonał niezwykle efektowny skok na główkę w solińskie odmęty!!! A że dyscyplina ta z reguły wykonywana jest przy wsparciu solidnej trampoliny, tak też i mąż mój posiłkował się tylną częścią stabilnego canoe.
Z pewnością i wynurzenie było równie efektowne, jednak tym razem nie było nam dane podziwiać zwieńczenia skoku. Oboje z Remikiem zażyliśmy odświeżającej kąpieli, z tym, że ja gratis miałam doliczone sporty extremalne pod wywróconym do góry dnem stabilnym kajakiem.
Jakoś tak szybko znudziłam się podwodną zabawą, bo oświeciło mnie, że to ja ostatnia miałam w rękach fotograficzny klejnot. Cudem znalazłam aparat obok mnie w wodzie. Potem jeszcze znalazł się jeden sandał Remika, ubranko mojego męża rodzonego i butelka wody mineralnej.
Jakież było zdziwienie i niedowierzanie na twarzy mego wybranka, gdy już półprzytomni z nadmiaru wrażeń, dopłynęliśmy do suchego lądu. Z minką zakłopotanego łobuza, miły mój wyznał szczerze, że pragnął jedynie odrobinę nas przestraszyć.
No cóż, może nie odrobinę, ale udało mu się i jak to niezwykle trafnie podsumował Remiś: "Dogłębnie!"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz